fbpx
TEŚCIOWA WIE NAJLEPIEJ. JAKA JA BYŁAM GŁUPIA
NIE CHCĘ BYĆ NIEWIDZIALNA

Z PROTEZĄ NOGI CI DO TWARZY

Mam na imię Eliza. Mam 30 lat. Obecnie spełniam się w swoich artystyczno-motywacyjnych działaniach, które tak właśnie zwykłam nazywać. To nie jest moja praca czy zawód, to rodzaj mojej życiowej misji. Jestem w szczęśliwym związku i żyję pełnią życia. Nie myślałam nigdy o sobie jak o „SuperWoman”, ale osoby, które bacznie mnie obserwują i obserwowały przez lata moją transformację, utwierdziły mnie w przekonaniu, że jest we mnie dużo siły. Jak dużo? Oceńcie sami. Właśnie z tego względu chcę podzielić się z Wami moją historią, bo być może zmotywuje to którąś z Was do walki o siebie. Zawalczyć zawsze warto.

WYPADEK

Znacie tą piosenkę: „Ja mam 20 lat, Ty masz 20 lat, przed nami siódme niebo…”? Mi nie było mi dane dosięgnąć tego nieba. Dokładnie dziesięć lat temu uległam wypadkowi, w wyniku którego amputowano mi prawe podudzie. To było 9 grudnia 2010. Szary zimowy poranek. Zielone światło dla pieszych. Przechodziłam z grupą znajomych ze studiów przez oznaczone przejście. Zostałam uderzona przez tramwaj, który, łamiąc przepisy ruchu drogowego, wjechał na nie z dużą prędkością. Na skutek uderzenia przewróciłam się i zostałam wciągnięta pod kilka ton jadącej stali. Pamiętam cały wypadek bardzo dokładnie. Krzyczałam z bólu. Zebrał się tłum gapiów. Jakiś chłopak zawiązał mi udo szalikiem żeby zatamować krwotok. Nie straciłam przytomności. Widziałam, że moja prawa noga, jak to nazwał później lekarz dyżurny, została „przemielona”. Mimo wszystko, w pierwszym etapie leczenia, zadecydowano o wykonaniu skomplikowanej rekonstrukcji…

TRZY TYGODNIE BÓLU

Po blisko trzech tygodniach – okresie niewyobrażalnego bólu obumierających tkanek, przestawiania aparatu ortopedycznego i modyfikacji kolejnych opatrunków – podjęto decyzję o amputacji nogi na wysokości podudzia. Nie można było dłużej czekać, bo wdała się martwica, nerki nie wytrzymywały ogromnych stężeń silnych leków, byłam po dwóch zapaściach oddechowych. Mój stan zagrażał życiu, a moje ciało było przemęczone. Nie chciałam dłużej cierpieć. Nie tyle dla siebie, co dla moich rodziców i chłopaka, którzy byli wtedy przy mnie, a byli codziennie. Pocieszali przez łzy, ściskali za rękę. W ich obecności byłam silna, momentami to nawet ja bardziej ich pocieszałam, starałam się żartować. Wychodzili, a ja rozsypywałam się jak domek z kart…

AMPUTACJA

Zabieg amputacji przyniósł ulgę w bólu, ale pojawiły się wątpliwości. Jak to będzie? Czy dam radę? Jak w ogóle jest z protezą nogi? Nieopacznie jeden z lekarzy powiedział mi wtedy, że mogę funkcjonować bez najmniejszego problemu, ale dobra proteza kosztuje 300 tys. zł. Tym samym zakodował we mnie to, że nie będę żyć normalnie, bo zwyczajnie nie posiadam takich środków… Zderzałam się z tym przekonaniem przez kilka pierwszych lat po amputacji. Później naturalnie okazało się ono nieprawdziwe.

REHABILITACJA

Następnie po okresie rehabilitacji i wielu przykrych sytuacjach z nią związanych – wytykanie palcami na ulicy, zagadkowe spojrzenia innych ćwiczących w ośrodku rehabilitacji, nieustanne pytania o powód amputacji, upadek na schodach, codzienne zmaganie się z własnymi ograniczeniami w domu (miałam wówczas pokój na piętrze) – przyszła pora na wykonanie pierwszej protezy. Było to mniej więcej w połowie kwietnia 2011 roku. Trafiłam do małej lokalnej firmy ortopedycznej. To co mi tam zaproponowano niestety nijak nie przypominało zdjęć w Internecie… Pamiętam jak po powrocie do domu płakałam, że nie chcę protezy, która nigdy nie będzie wyglądała jak zdrowa noga.

Jednak gdy tylko ją odebrałam i z pomocą kul mogłam zrobić kilka pierwszych kroków, wstąpiła we mnie nowa energia. Zapragnęłam wziąć się w garść i udowodnić sobie i innym, że dam radę. Początkowo bardzo się wstydziłam tego jak wygląda moje zaopatrzenie za kilkaset złotych. Była to tzw. proteza tymczasowa. Ważne jednak, że jakoś dało się na niej chodzić. Pieszczotliwie mówiłam na nią „szparag”. Doskonaliłam mój chód, sumiennie ćwiczyłam w domu i coraz dłużej mogłam wytrzymać w pozycji spionizowanej. Każdy poprawniej wykonany krok był dla mnie wielką nagrodą za tą ciężką pracę. Było tylko jedno „ale”. Szybko przyszło lato, a ja wciąż zakrywałam nogę długimi spodniami. Pojechałam nawet na pierwsze wakacje jako osoba niepełnosprawna i tam również, na plaży, nie odważyłam się w pełni odsłonić protezy. W środku wciąż bolało mnie to, że nie jestem już tak atrakcyjna jak wcześniej i najprawdopodobniej nigdy nie będę, że nigdy nie założę sukienki. Obawiałam się, że mój chłopak nie będzie chciał mieć takiej dziewczyny…

WZIĘŁAM SIĘ W GARŚĆ

Przełom nastąpił na przełomie lata i jesieni. Podjęłam wtedy decyzję o kontynuowaniu studiów. Dało mi to kolejnego motywacyjnego kopniaka.

Powrót nie był jednak tak kolorowy jak to sobie wyobrażałam. Rok młodsi znajomi traktowali mnie raczej dość chłodno. Mam wrażenie, że dla większości byłam tylko tą uprzywilejowaną „nową”, która to np. nie musi brać udziału w zajęciach terenowych (studiowałam wówczas biologię w zakładzie antropologii UWr, więc taka forma zajęć wynikała ze specyfiki studiów), czy ma zaliczenia przedmiotów z zeszłego roku i nie musi przystępować do egzaminu. Na swoim „starym” roku byłam jedną z najlepszych studentek, a więc rok później wielu wykładowców z chęcią przepisało mi też cząstkowe oceny, tak abym nie musiała powtarzać materiału. Nie wszystkim się to zapewne podobało. Byłam więc raczej samotna. Zazwyczaj siadałam gdzieś sama, zaraz po tym jak wdrapałam się na któreś piętro o kulach. Nie było łatwo, ale wzięłam sobie za punkt honoru, że skończę te studia. Wytrzymałam w mniej więcej takiej atmosferze całe trzy lata. Odcięłam się od tego i po prostu robiłam swoje.

POSTANOWILIŚMY SIĘ POBRAĆ

Odciąć pomagało mi się to, co działo się wówczas w moim życiu prywatnym. Otóż po roku od wypadku podjęliśmy z moim chłopakiem decyzję o wzięciu ślubu. Dzisiaj wydaje mi się, że to ja ją podjęłam, bo podświadomie bałam się, że on w końcu odejdzie. Po półrocznym zamieszaniu z protezowaniem i rehabilitacją, a więc czasie gdy nasz grafik był wypełniony po brzegi i gdy przyszła pora na zwykłe, codzienne aktywności, do naszego życia wkradła się rutyna. Widziałam, że oddalamy się od siebie, on ma swoje życie, ja swoje. Wspólny mianownik stanowił tylko wypadek, który bez wątpienia oboje bardzo przeżyliśmy. Wypadek, który był swego rodzaju „wzmacniaczem” więzi i „generatorem” emocji. Jak się później okazało, na krótko… Następny rok zajęły przygotowania, podczas których chyba bardziej się kłóciliśmy niż wspieraliśmy. Można to było jednak zrzucić na stres związany ze ślubem. Było ciężko. Przyszły mąż zaczął znikać po pracy na siłowni, a ja wybierałam większą ilość zajęć na uczelni. Mijaliśmy się. W mojej głowie pojawiły się nawet pewne wątpliwości, ale oczekiwania najbliższych i lęk przed byciem samą szybko je stłumił.

OSZUKANA, ZRANIONA, NAIWNA

We wrześniu 2012 wzięliśmy ślub. W lipcu podejrzewałam już, że w życiu mojego męża jest inna kobieta. Pierwsza rocznica ślubu znów wyzwoliła jednak kilka mocniejszych emocji, postanowiliśmy oboje zawalczyć o nas, bo przecież to nie wyglądałoby dobrze, rozstać się po roku… Byłam wtedy bardzo młoda i niedoświadczona. Dziś wiem, że to jedna z najgorszych decyzji w moim życiu. Rok szybko zleciał. Kolejne lato przyniosło następne rozczarowania. Kończyłam studia, byłam pochłonięta badaniami do pracy magisterskiej. Nie pamiętam nawet dobrze tego okresu, ale pamiętam jak się wtedy czułam. Oszukana, zraniona, naiwna, może nawet trochę winna, bezwartościowa… Drugiej rocznicy nie spędziliśmy razem, bo mąż był „w pracy”, czyli ze swoją stałą już partnerką. Zresztą i tak nigdzie razem nie wychodziliśmy, nie wyjeżdżaliśmy. Jego oziębłość sprawiła, że wróciły do mnie przekonania o mojej nieatrakcyjności i kalectwie… Nigdy żadna kobieta nie powinna tak poczuć się przez swojego mężczyznę! Wtedy jeszcze tego nie rozumiałam.

W styczniu 2014 roku mąż oznajmił mi, że mnie nie kocha, że dawno chciał odejść, że nigdy nie chciał ślubu, że zgodził się na niego tylko ze względu na rodziców. Miałam wrażenie, że wiele tych słów ma po prostu bardzo mnie zranić. Jakby nie miał odwagi odejść z honorem. Poprosiłam o miesiąc szansy, może o terapię dla małżeństw, cokolwiek. Zgodził się, ale następnego dnia już nie wrócił z pracy i nie odbierał moich telefonów. Przepadł jak kamień w wodę.

NIE MAM JUŻ ZŁUDZEŃ

Długo nie myśląc, po kilku przepłakanych nocach, spakowałam się i wyprowadziłam z naszego mieszkania, tak aby nie musieć patrzeć na wszystkie jego rzeczy. Za niewielkie stypendium wynajęłam obskurną kawalerkę z dala od domu rodzinnego. Uciekłam. Nie chciałam, aby najbliżsi oglądali mnie w takim stanie. Potrzebowałam czasu i samotności, aby w końcu dojrzeć i… przejrzeć na oczy.

Samotne noce nie były łatwe. Płakałam, piłam spore ilości alkoholu, pisałam pracę magisterską. Czasami siadałam na niskiej lodówce w aneksie kuchennym i przy otwartym oknie potrafiłam wypalić pół paczki papierosów na raz i przesiedzieć tak większą część dnia. Zaufałam znajomej psycholog, która odradziła mi szukanie męża, czy nachodzenie go w pracy. Wytrzymywałam, aż w końcu po około trzech miesiącach od jego wyprowadzki, zgodził się, po moim setnym telefonie, na spotkanie. Jak się pewnie domyślacie uparcie trwał przy swoim i twierdził, że spotkał się ze mną tylko po to, aby powiadomić mnie o tym, że mam mu udostępnić jego rzeczy. Ściślej, przywieźć. Takich absurdów było jeszcze kilka. Naiwnie wierzyłam w to, że może mamy jeszcze szansę. Latem 2014 roku podjęłam decyzję o rozwodzie, ale gdy go o tym powiadomiłam, chyba się przestraszył i poprosił o to, abym się wstrzymała. Było mi wszystko jedno, więc się zgodziłam. Nie kochałam go. Zaczęłam na nowo żyć swoim życiem. Zmieniłam mieszkanie. Obroniłam pracę magisterską. Szukałam pracy. Wstąpiła we mnie nowa siła. Nie czekałam już naiwnie na odzew z jego strony. Taka sytuacja trwała prawie dwa lata. Byliśmy małżeństwem tylko na przysłowiowym papierze.

W międzyczasie rozpoczęłam nową pracę w pracowni protetycznej, w której wykonywane były moje protezy. Poszłam też na studia podyplomowe z kryminalistyki, aby zaspokoić swoją ciekawość tej dziedziny nauki (ściśle powiązanej ze studiowaną przeze mnie antropologią). Poznałam wiele nowych osób. Odżyłam. Mój chód po paru latach był na tyle perfekcyjny, że niektórzy nawet nie zauważali, że mam protezę nogi. Nie musiałam się wstydzić. Nie musiałam wracać do przeszłości. Zaczęłam na nowo wierzyć w swoją kobiecość.

KOLEJNY CIOS

W nowej pracy poznałam chłopaka. Pierwszy raz od rozstania z mężem ktoś zwrócił moją uwagę. Dodatkowo była to osoba, która wiedziała, że mam protezę i której to kompletnie nie przeszkadzało. Nie potrzeba było wiele czasu, abyśmy się sobą zauroczyli. Ja byłam wolna, a jemu nie układało się z dziewczyną. Zapewniał, że są w fazie rozstania, że właściwie już się rozstali. Uwierzyłam. Zaczęliśmy się spotykać. Oczywiście w tajemnicy przed innymi znajomymi z pracy, bo on nie chciał rozgłosu – dopiero później dowiedziałam się dlaczego… Zwodził mnie, wykorzystywał, bawił się moimi uczuciami. Mówił, że nie jest już ze swoją dziewczyną, wciąż potrzebował pocieszenia. Dawał mi tę upragnioną namiastkę bliskości. Prawda była jednak zupełnie inna. Tamta kobieta nawet o mnie nie wiedziała, wciąż miała z nim dobry kontakt, z tym,  że chwilowo nie mieszkali razem. Oszukiwał nas obie. Trwało to parę ładnych miesięcy. Bardzo cierpiałam, gdy wszystko w końcu wyszło na jaw.

Później przyszła pora na portale randkowe. Ze spotkania na spotkanie, coraz bardziej wątpiłam w poznanie kogoś sensownego, nieszukającego jedynie przelotnej przygody… Wszystko traciło sens.

COŚ WE MNIE PĘKŁO

W styczniu 2016 roku w końcu, z mojego powództwa, rozwiedliśmy się z mężem. Mogłam dociekać jego winy, ale chciałam przejść to jak najłagodniej, więc odpuściłam, abyśmy nie musieli się dodatkowo znienawidzić. Dzięki temu wszystko rozegrało się na jednej rozprawie. Po niej zapytał czy się jeszcze spotkamy. Roześmiałam mu się w twarz. To był przełomowy śmiech. Coś we mnie po latach pękło: przeszłam poważny wypadek, naprzemiennie traciłam i odzyskiwałam wiarę w siebie i w swoją kobiecość, zawarłam bezpodstawne małżeństwo, musiałam się wyprowadzić, usamodzielnić finansowo, rozpoczęłam nową pracę, uwikłałam się w bezsensowny romans, poznałam wielu mężczyzn, którym nie zależało na stałym związku… a on nagle zapytał czy się jeszcze spotkamy? Po salwie śmiechu zapytałam tylko: „po co”?. Obrócił się na pięcie, odszedł i na szczęście do dziś nie mamy ze sobą żadnego kontaktu.

CZUŁAM, ŻE MOGĘ POMÓC

W całym procesie kształtowania obecnej, silnej mnie, niebagatelną rolę odegrała moja ówczesna praca. Wykluczając niezwiązane z nią „atrakcje” w postaci przelotnego romansu, była dla mnie jednocześnie formą oderwania się od moich problemów, terapią dla samej siebie i działaniem, w którym byłam w końcu komuś w 100% potrzebna. Jak już wcześniej wspomniałam, pracowałam w firmie ortopedycznej. Dokładnie jako konsultant do spraw wsparcia klienta. Byłam więc osobą, która miała motywować inne osoby po amputacji i dawać im czarno na białym dowód na to, że z protezą można świetnie funkcjonować. Takie zadanie było dla mnie strzałem w dziesiątkę! Jako osoba, która przeszła amputację potrafiłam idealnie wczuć się w to, co czuje inna taka osoba. Byłam nieocenionym terapeutą i doradcą dla wielu osób, a często zastępowałam nawet członków rodziny. Spotykałam się z amputantami w szpitalach i domach, rozmawiałam, uczyłam jak pielęgnować kikut, edukowałam najbliższych, pokazywałam ćwiczenia, doradzałam jak sobie radzić z bólem czy brakiem wiary w siebie. Większość moich podopiecznych widziała we mnie tylko młodą dziewczynę po amputacji, która niewiele wie o życiu – nikt nie podejrzewał jaki bagaż doświadczeń mam za sobą i jak szybko musiałam dorosnąć trwając w papierowym małżeństwie. Z tego trudnego czasu wyciągnęłam też wiele cennych nauk i przekonałam się, że jednak bardzo wiele znaczę i jeszcze więcej mogę. Było mi dobrze w mojej pracy, spełniałam się zawodowo, szkoliłam personel medyczny, jeździłam po wielu miejscach na Dolnym Śląsku. Poznałam mnóstwo innych wartościowych i silnych osób posiadających protezę nogi czy ręki. Brałam udział w wielu eventach angażujących osoby niepełnosprawne do działania. Dzięki temu wszystkiemu nabrałam wiary we własne możliwości, poszłam na siłownię, gdzie trenowałam blisko przez 2 lata, pokochałam swoje ciało, zaczęłam odsłaniać zaprotezowaną nogę i chodzić w sukienkach, skończyłam zupełnie z randkami „na siłę”. Uwierzyłam w to, że będzie, co ma być. Z każdym moim pacjentem na nowo przechodziłam też swój własny proces powracania do normalnego życia, w każdym widziałam cząstkę mnie na danym etapie – w końcu zrozumiałam, jak wiele przeszłam. Był to rodzaj autoterapii. Poczułam się silna i piękna jak nigdy dotąd.

NIC NIE TRWA WIECZNIE

W pracy zaczęło się psuć z powodu braku klientów, a więc i braku odpowiednich przychodów. Szef, w którym jak mi się wcześniej wydawało, miałam kiedyś przyjaciela, nagle zaczął traktować swoich podwładnych z dystansem. Była to dla mnie nowość. Nigdy nie byłam w takiej sytuacji. Naturalnie, gdy ktoś nas atakuje nie reagujemy właściwie. Narastała więc we mnie niechęć do miejsca pracy. Coraz mniej chciało się pracować w firmie, w której każde Twoje działanie było nie takie, jak powinno być. Sytuacja była dla mnie podwójnie trudna, ponieważ byłam potrzeba moim podopiecznym, bo wiedziałam, że czekają na moje odwiedziny. Z drugiej zaś strony każdy poranek był okupiony ściskiem żołądka przed wyjściem do pracy… Nie chciałam kolejny raz w życiu paść ofiarą nietrafionego związku, tym razem „ja-praca”, który przecież w przeciwieństwie do małżeństwa nie miał trwać aż do śmierci. Zaczęłam myśleć o odejściu, aby w końcu zacząć robić coś swojego.

W podjęciu decyzji pomógł mi mój obecny partner. Poznaliśmy się dwa i pół roku temu, „przypadkiem” właśnie w mojej dawnej pracy. Od razu się sobą zainteresowaliśmy i tak jest do dziś. Ponad pół roku temu złożyłam wypowiedzenie, podziękowałam za wspólnie spędzone chwile i odeszłam nie paląc za sobą mostów.

MOJA DZIAŁALNOŚĆ

Zaczęłam pisać własnego bloga na tematy istotne dla osób po amputacji. Prowadzę też równolegle fanpage i instagram, gdzie krótkimi wpisami motywuję inne zaprotezowane osoby do działania. Przekonuję, że amputacja jest jedynie rodzajem niepełnosprawności, co nie oznacza, że czyni kogoś niepełnosprawnym. Pokazuję, że sama nie czuję się niepełnosprawna. Moim mottem życiowym jest to, że ograniczenia istnieją tylko w naszych głowach. W planach mam również rozwinięcie wsparcia i edukacji dla osób po amputacji, na skalę podobną do tej w byłej pracy. Już dziś chętnie udzielam informacji i pomagam odnaleźć w trudnych chwilach po amputacji. W każdym momencie można do mnie napisać z najtrudniejszym nawet pytaniem, nie bagatelizuję nawet najdrobniejszych spraw. Tym razem jednak nie chcę wiązać się z jakąś firmą na wyłączność. Nie chcę być utożsamiana z jedną marką i jednym sposobem działania. Wszystko to, co przeżyłam pozwoliło mi zrozumieć, że w każdym człowieku najważniejsza jest jego indywidualność, a jednocześnie, aby przetrwać niezbędne jest szerokie spektrum działania. Nie ma uniwersalnych rozwiązań i przetartych dróg. Na wszystko trzeba spokojnie zapracować, dojrzeć, zrozumieć. Błądzić jest rzeczą ludzką, a łzy też są czasami potrzebne. Wszystko dzieje się jednak w jakimś celu i na pewno (na 100%!) nie ma przypadków.

Robię więc swoje i wierzę w to, że robię to dobrze i jednocześnie wiem, że mogę robić to jeszcze lepiej. Mam wewnętrzną siłę i spokój, który daje mi obecność ukochanej osoby obok siebie. Czuję się atrakcyjna i wartościowa. Nie boję się i nie mam zamiaru się poddać. Zbyt wiele trudnych chwil w życiu przeszłam, aby zrezygnować z przeżywania tych najpiękniejszych, które są każdego dnia przede mną. Rozwijam swoje pasje, realizuję powoli swoje cele, przekraczam kolejne „nieprzekraczalne” bariery. Po prostu żyję.

Zawalcz o siebie i żyj. Żyj w taki sposób jaki chcesz Ty, a nie ktoś inny. Jesteś tego warta! I wiesz co? TAK! Jestem „SuperWoman”! Ty też możesz nią być!

Elisa Woods

Puenta psychologa Anny Preis

Żyjemy w czasach, w których bardzo liczy się wygląd zewnętrzny. Wiele dziewczyn i kobiet, non stop bombardowanych zdjęciami oraz reklamami pięknych i szczupłych modelek (dodatkowo „podrasowanych” w Photoshopie), patrząc na swoje ciało wpada w kompleksy. A jak tu żyć ze swoim nieidealnym ciałem, kiedy dopada nas tragedia i stajemy się osobą niepełnosprawną? Historia Elizy pokazuje, że można. Eliza nie stała się silną kobietą, ona była taką od początku. A każde kolejne trudne doświadczenie tylko ją umacniało. Wypadek i amputacja nogi musiały być dla niej strasznymi przeżyciami, jednak Eliza mimo doświadczonego cierpienia i straty bardzo szybko wróciła na właściwe tory. Wiele osób w takiej sytuacji by się całkowicie załamało i ciągle rozpamiętywało ten feralny dzień pytając „dlaczego mnie to spotkało?”. Jednak Eliza postanowiła nie patrzeć wstecz, a skoncentrować się na teraźniejszości i przyszłości. Rehabilitacja, nauka chodzenia na nowo, powrót na studia – na pewno nie były to dla niej łatwe zadania, ale świetnie sobie poradziła. I mimo, że kolejne lata też nie były dla niej łatwe (rozstanie z mężem, rozwód, kolejny zawód miłosny) to Eliza odnalazła w swoim życiu misję, której oddaje się po dziś dzień. Pomagała i w dalszym ciągu pomaga innym osobom, które podobnie tak jak ona przeszły amputację i muszą odnaleźć się w nowej, niezwykle trudnej rzeczywistości. Praca z tymi osobami pozwoliła jej uwierzyć w siebie i była jak sama Eliza o tym pisze formą autoterapii. Pogodzenie się ze swoim nowym wizerunkiem po amputacji to złożony i długotrwały proces. W trakcie pojawia się wiele gorszych momentów i chwil zwątpienia. Lecz finalnie każda z nas powinna siebie zaakceptować. Nie ważne jest jak wyglądamy, ważne jest jakie jesteśmy, jakimi wartościami kierujemy się w życiu i co wnosimy do tego świata. Eliza jest niewątpliwie wyjątkową kobietą, fighterką, która pokazała, że z każdej, nawet najcięższej sytuacji życiowej można się podnieść i w końcu stać stabilnie na dwóch nogach z podniesioną głową (i to dosłownie!).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Wypełnij to pole
Wypełnij to pole
Proszę wpisać prawidłowy adres e-mail.